Ostatnio czytałam w jakiejś książce, że człowiek zmienia się co siedem lat. Patrząc na swoje życie to ta teoria się zgadza. Nawet dobrze. Tylko szkoda, że ta zmiana nie jest zawsze na lepszą, tylko czasem też na gorszą..Gdy miałam siedem lat zaczęłam powoli rozumieć świat. Że dzieci nie wyłażą stadem z kapusty, że nie można pić zimnego mleka, bo gardziołko będzie bolało.Gdy sięgam czasów dzieciństwa to łezka w oku się kręci. Ach, te czasy, kiedy niczego nie mogłam dosięgnąć i na chama stawałam na palcach, wchodziłam na krzesła. I ten mój słodki, bulwersujący ton – każdy się wtedy uśmiechał. Działałam pocieszająco. To miłe było, nawet trochę.. Albo chodzenie w maminych szpilkach i sukniach – to było coś! Albo szminki, malowidła. Kochałam się tym wszystkim brudzić. Zwłaszcza gdy był kuzyn obok – wtedy on miał najpiękniejszy makijaż w mieście! Kocham wspominać tamte czasy, po prostu kocham.W wieku czternastu lat coś we mnie pękło, zaczęłam patrzeć na świat inaczej, zupełnie inaczej. Wszystko brałam na poważnie, każdy swój wybór analizowałam bardzo dokładnie. Oczywiście również żartowałam, ale starałam się patrzeć na świat jak dorosły, a nie jak pięcioletnie dziecko, które wzrokiem połyka wszystkie ciasta w cukierni. Ale nie byłam dorosłą do końca. Byłam „mini dorosłą” – miałam marzenia. I do dziś je mam.W wieku dojrzewania już nie interesowały mnie zabawy w berka, chowanego. Malowanie kuzyna, przebieranki. Wszystko to traciło w moich oczach sens. Za wszelką cenę próbowałam się stać dorosłą, teraz żałuję, bo mi już tak zostało. I się już nie odmieni.Dziś tak siedząc i zastanawiając się nad tym swoim życiem doszłam do wniosku, że ta zmiana była nawet dobra. Tylko żałuję trochę tej mojej dorosłości, którą co prawda wszyscy cenią, ale moi rówieśnicy nie rozumieją. No ale nic nie poradzę. Cieszę się bynajmniej, że potrafię patrzeć na świat z różnej perspektywy.